Kraków, lipcowe popołudnie tego roku. Urlop zaczęłam od odwiedzin u wieloletniej przyjaciółki i jej powiększonej o blond włosą Alicję rodziny. Gdy Agnieszka wyruszyła do pracy, ja – korzystając z jednodniowej bezdzietnej wolności i ciesząc się atmosferą Starego Miasta – pobłądziłam nieco po znajomych uliczkach, wspominając cudowne lata studiów i podziwiając dobre zmiany, które nastąpiły w moim ukochanym mieście.

Groszek i pestki dyni w pysznej kombinacji
Wstąpiłam do Café Camelot, do którego niegdyś często zaglądałam, i po wtrząchnięciu misy kremu z zielonego groszku i pestek dyni, upajając się aromatycznym cappuccino jęłam wspominać pewne, wyjątkowo jak na Niderlandy gorące lato roku 2009. Wtedy to każdego popołudnia wyruszałam z dziewczynkami, małymi jeszcze, na podbój holenderskiej plaży nad oddalonym o 6 km od naszego domu jeziorem Markeermeer. Uzbrojona we wszelkiej maści sprzęty plażowe, wiaderka, foremki do piasku, dmuchane rekiny, orki i inne wodno-gumowe stwory, ręczniki, koce oraz... dwa słoje zupy pomidorowej pedałowałam dzielnie i wytrwale w kierunku złocistych piasków, usilnie próbując nie pogubić po drodze tych wszystkich dóbr. Ach, nie wspomniałam jeszcze o jednym drobnym szczególe, a mianowicie o dwóch maluchach na przednim i tylnym foteliku rowerowym. Dotąd nie mogę wyjść z podziwu dla własnych umiejętności albo dla szczęśliwego zrządzenia losu, że nie przewróciłam się z całym tym ambarasem zaraz po przejechaniu pierwszych metrów.
Holendrów ten widok zapewne nie dziwił zbytnio – nieraz widziałam holenderskich rodziców przewożących na rowerach nie tylko liczne dzieci, ale nawet i choinki, krzesła, spożywcze zakupy na trzy tygodnie, wszelkich gatunków i ras zwierzęta domowe, a nawet, nie wierząc własnym oczom, ujrzałam przewożone na tym tradycyjnym środku transportu małe pianino!
Każdego razu, kiedy szczęśliwie i w całości udało się nam dotrzeć nad jezioro, rozpierała mnie duma, że ja oto właśnie przejechałam ten rowerowy maraton z dwójką maluchów, w całości, bez strat w inwentarzu.
Takich matek jak ja było na plaży oczywiście więcej i nie wzbudzałabym może większego zdziwienia, gdybym nagle, gdy nadeszła pora lunchu, z torby pełnej wiaderek i ręczników, zamiast kanapek z serem Gouda (ewentualnie z hagelslag, który nazywam posypką tortową, o którym więcej na pewno napiszę) nie wyciągnęła... słoika zupy pomidorowej! O ile taka sytuacja na plaży w Chałupach, Dąbkach czy Międzyzdrojach nie wywołałaby większego zainteresowania, o tyle tutaj zdumienie jej towarzyszące było olbrzymie.
Nie zważając jednak na nic, rozkładałam obrusik (tak tak, on też się zmieścił) w biało-czerwoną krateczkę, łyżki i zabierałam się do karmienia wygłodniałych igraszkami w wodzie dzieci, które pochłaniały łyżkę za łyżką.
Na pewno znany jest wszystkim wizerunek hinduskiej bogini Kali o tysiącu rąk.
Tak właśnie czułam się ja: po kilku dniach tych wypraw doszłam do takiej wprawy w plażowym ogarnianiu dzieci, że potrafiłam jedną ręką karmić ich rozdziawione buźki, jednocześnie drugą przyklepując łopatką plastikowego żółwia czy owcę. I nawet udało się nie pomylić łyżki z łopatką.
Matka Polka-Holenderka, o tysiącu rąk (no dobra sześciu, po jednej parze dla każdego dziecka, bo od czasu rowerowych wycieczek przybyło jedno), szalona eksperymentatorka kulinarna, wielbiąca swe stuletnie pianino (z nadzieją, że sąsiedzi też żywią do niego podobne uczucia), od wczoraj właścicielka kota Oreo.
Witam na moim blogu, gdzie trochę z przymrużeniem oka, a może czasem całkiem na poważnie będę opisywać perypetie matki na obczyźnie, która to zresztą zdążyła się już stać całkiem bliska. Od czasu do czasu wrzucę również efekty moich szaleństw kulinarnych, więc i dla głodomorów coś się znajdzie.
Miłej lektury!
Oficjalnie, od dziś do grona twoich wielbicielek należę też ja!Świetne pióro!Pozdrawiam gorąco:)
Ja również pozdrawiam serdecznie! I zapraszam do lektury. Obecnie mały zastój w postach z powodów wyjazdowo-chorobowych, ale już wkrótce wracam do pisania 🙂
Martusia piszesz świetnie, powinnaś pisać jeszcze książki, gratuluje. Będę twoją wierną czytelniczka.
It is difficult for me to read Polish, but liked it very much… Especially the “z nadzieją, że sąsiedzi też żywią do niego podobne uczucia” 😀 Looking forward to another post.
Super bardzo fajnie się czyta piszesz lekko i zaciekawiasz :),Takk rowerowe transporty rodzinne są dla mnie zawsze bardzo intrygujące z tyłu dwa foteliki z przodu fotelik na ramie fotelik w fotelikach dzieci do tego torba plecak telefon w ręce i jedziemy 🙂 I a jak oni utrzymują równowagę b dlaczego ten rower pod takim obciążeniem jedzie c ja nawet z torba z tyłu mam problem utrzymać równowagę 😛
Pisz! Bardzo dobrze Ci idzie! Pozdrowienia z Bydgoszczy/Kiszyniowa/Warszawy!